niedziela, 24 listopada 2013

Jak to jest żyć ze świadomością, że uratowało się komuś życie?

Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, choć od kilku dni baaardzo bym chciała, czyli krótko o tym jak to jest być dawcą. Ale zacznijmy od początku.

Moja przygoda zaczęła się od próby oddania krwi w Centrum Krwiodawstwa. Dostatecznie niedoinformowana wybrałam się za namową kolegi tak o, z ciekawości. Czy była w tam jakaś poważna chęć pomocy lub świadomość ratowania życia? Wydaje mi się, że nie. Ot zobaczymy jak to jest, no i te obiecywane dziewięć czekolad zawsze kusi. Nie mam pojęcia czy inne osoby, które miały taką samą chęć lub udało im się oddać krew mają to samo podejście. Do tej pory nie zwracałam na to większej uwagi. W planach mam niewielki wywiad na ten temat :)
Zarejestrowałam się, wypełniłam ankietę, grzecznie pozwoliłam pobrać sobie próbkę krwi, po czym oczywiście miła pani doktor kazała podpisać się w miejscu w którym znajdują się uwagi dlaczego nie zostajemy zakwalifikowani. I tak trzy razy.
Obecnie jestem na etapie "za mało czerwonych krwinek" oraz "idź do lekarza rodzinnego, niech ci napisze, że możesz krew oddawać". Cóż, pech to pech. Jednak z dalszych prób nie zamierzam rezygnować, mimo iż na pójście do owego lekarza nie mam nigdy czasu ani ochoty :)

I tak by pewnie moje podejście do tej sprawy miało się nadal gdyby nie moja sobotnia rozmowa z kuzynką na temat dawców szpiku i komórek macierzystych.
Prawda jest taka, że oddawanie krwi jakoś bardziej siedzi w naszym otoczeniu, jest bardziej popularne, jeśli można użyć takiego słowa, ludzie posiadają na ten temat większą wiedzę. Oddaje krew twoja koleżanka, twój kolega pyta czy nie chcesz się może wybrać. O szpiku nikt nie mówi. Przewija się ten temat od czasu do czasu w spotach telewizyjnych, w centrum krwiodawstwa wiszą plakaty, ale tak na prawdę jest to gdzieś obok nas. Nie interesujemy się tym, dopóki nie dotknie nas ten problem osobiście. Ze mną nie było inaczej, dopóki nie usłyszałam relacji oraz wszelkich potrzebnych informacji od osoby która zrobiła chyba najpiękniejszą rzecz jaką można w życiu zrobić - dała komuś drugą szansę. 

W mojej opinii różni się to kolosalnie od oddawania krwi. Tam po prostu idziesz, oddajesz (jeśli masz więcej szczęście niż ja :)) i z reguły nie interesuje nas za bardzo co oni dalej z ta naszą krwią zrobią. Z resztą nawet choćbyśmy chcieli, wydaje mi się, że do takowych informacji dostępu nie mamy (mogę oczywiście się mylić). Po prostu cieszymy się dniem wolnym od pracy czy tam szkoły :)

Ze szpikiem jest inaczej. 
Ogromnym plusem jest to iż pierwszy etap, a mianowicie rejestrację w fundacji DKMS oraz pobranie próbek naszego materiału genetycznego możemy wykonać bez wychodzenia z domu. 
I dopiero po tym "magicznym" telefonie, że jesteś komuś potrzebny wszystko się zaczyna. Jest osoba. Wiesz jakiej jest płci. Wiesz gdzie mieszka. Wiesz ile ma lat. Może jest w wieku twoich rodziców? Może twojego rodzeństwa? A może w twoim. Znajduje się osoba której oddając cząstkę siebie możesz uratować życie. Czy to nie brzmi pięknie? Czy nie jest to najważniejsze co możemy komuś dać? Drugą szansę..
I o tyle jest to piękniejsze, o ile twoja grupę krwi ma tysiące ludzi na świecie, tak twój kod genetyczny jest niepowtarzalny. Oni potrzebują WŁAŚNIE CIEBIE.

Co więcej pięknym jest to, że fundacja DKMS pokrywa za nas wszelkie koszty dojazdu na miejsce (niestety klinik wykonujących pobranie wcale nie jest wiele. Musimy się też liczyć z ewentualnością wyjazdu za granicę. Wtedy również organizują nam tłumacza. Ponoć prześwietny człowiek :)) oraz koszt pobytu w danym mieście. Nie kosztuje nas to nic oprócz odrobiny dobrej woli. Wymagają jedynie naszego "tak", które przecież nic nie kosztuje, a może zdziałać tak wiele. 

Po dwóch latach od pobrania możemy poznać naszego "bliźniaka genetycznego". Jednak wcześniej o ile dobrze się orientuje, możemy do tej osoby napisać lub ona do nas. Jednak dopiero po upływie 24 miesięcy osoby przestają być dla siebie anonimowe. Na stronie fundacji jest list pacjenta do swojego dawcy. Na prawdę wart przeczytania. "Czułem, że się tak rozklejam, ale czuję, że jesteś mi na tyle bliski, że nie mam się czego wstydzić. Nie przed człowiekiem, który uratował mi życie. Dziękuję Ci." (źródło: http://www.dkms.pl/pacjenci-rodzina-i-przyjaciele/index.html).

Samej procedury która uruchamia się po naszym "tak" nie będę wam opisywać, wiele szczegółów można znaleźć na stronie fundacji w zakładce "Najczęściej zadawane pytania". Jednak postaram się  rzetelnie odpowiedzieć na ewentualne pytania, na miarę mojej, już na szczęście nie tak szczątkowej wiedzy :)

Co jeszcze pasuje napisać? 
Szpik nie jest i nigdy nie był pobierany z rdzenia kręgowego. Pobierany jest z kości biodrowej w pełnej narkozie, jednak w 80% wydzielają komórki macierzyste z naszej krwi, więc jest to procedura podobna do tej w Centrum Krwiodawstwa. Choć głowy nie dam, bo nie byłam, jednak wnioskuje z opisów jednego i drugiego :)
Nie bójcie się pomagać. Dajcie komuś, zupełnie bezinteresownie, najpiękniejszą rzecz jaką tylko można - ŻYCIE. 



sobota, 23 listopada 2013


Kociak na zamówienie dla kuzynki kończony "na kolanie"
 podczas jazdy samochodem,
 dlatego zdjęcie też nie powala jakością :)








środa, 20 listopada 2013


No i po premierze Muse "Live at Rome Olympic". 
Pierwszy raz przyszło mi do kina pójść całkiem sama, delegacje to zło. 
Początkowo nie wiedząc jeszcze, że premiera odbędzie się również w Rzeszowskim Multikinie chodziła mi po głowie wycieczka aż do Krakowa w celu obejrzenia relacji z koncertu. Wczoraj po seansie, na szczęście na miejscu, stwierdziłam, że pewnie było by warto pokonać aż tyle kilometrów. 
Każdy koncert Muse oglądany w znośnej jakości, oraz przy jakimś sensownym poziomie dźwięku wbija mnie w fotel i odgradza od rzeczywistości, nawet oglądany na ekranie monitora. Co dopiero sala kinowa. 
Znając mnie dvd z koncertu nabędę choćbym miała na nie żebrać. 

Oczywiście bez drobnych łez się nie obyło, przecież nie będę ryczeć jak bóbr, to tylko film :)
Sam koncert był niezwykle udanym "przedstawieniem". Polityk przy "Animals" i sekretarka podczas "Feeling Good" oraz później ich ciała w trumnach gdzieś tam w przestrzeni pod sceną byli dla mnie nie małym zaskoczeniem. I te kilkaset tysięcy ludzi skaczących w rytm jednej piosenki. Zawsze mnie to zachwyca. 

Pewnie będę to przeżywać jeszcze przez dwa, trzy dni, po czym mój poziom tęsknoty osiągnie kolejny etap i nawet koncert Muse na to nic nie pomoże. Ale jakoś przeżyję do następnego weekendu. Mus(z)e :)

* * * 

Tak z innej beczki, nie chodzę już na uczelnię od tygodnia. Od razu widzę zmiany w moim nastroju, zniknęło chroniczne zmęczenie, wiecznie poirytowanie i ciągły stres. Chciałam bym ambitna, ale nie wyszło. Mam teraz znów za dużo czasu wolnego, więc przeglądam oferty pracy dodatkowej. Może nuż się coś trafi. Jednak do mojego październikowego trybu życia zdecydowanie nie planuję wracać. Czuje się szczęśliwsza mając siłę choćby na to by po powrocie do szkoły "żyć", a nie spać.
 Myślenie o tym, co dalej robić w życiu odkładam do 2014 roku. 

W niedzielę wybieram się na szkolenie z hybryd, miałam w planach zakup lampy UV jednak jak zwykle brakuje mi funduszy, mimo iż "studentem" już teoretycznie nie jestem. Jednak z legitymacją się tak szybko rozstawać nie zamierzam, czemu sobie odmawiać tylu zniżek. 

Zlecono mi również namalowanie ogromnego tła do szopki, jednak sprawa nadal nie jest dogadana, więc może czasem nic z tego nie wyjść. Choć akurat obecnie miałabym na to wystarczająco czasu.

żeby nie przedłużać tej jakże życiowej notki kończę i pozdrawiam :)

czwartek, 14 listopada 2013

Loki from Avengers :)




Chyba rzucam studia, w międzyczasie szukając jakiejś pracy dodatkowej. Informatyka to zdecydowanie nie mój świat. Tak czy siak, pasuje poświęcić więcej czasu tworzeniu :)

Moja wena domaga się jakiegoś ujścia, w mej chorej głowie zrodził się pomysł na film, czy kiedykolwiek on powstanie to nie wiem, chciałabym, żeby choć raz lenistwo nie wzięło góry. 

Lubię to poczucie, że nie doliczam kolejnego dnia w którym nie zrobiłam nic z moim talentem, ze nie usycha gdzieś tam biedny w środku.